[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Nic nie słyszałam o żadnej epidemii.
 Jest wielka epidemia, choć rząd temu zaprzecza i prasa o tym nie pisze. Tysiące
wściekłych kundli łazi po całym kraju. Ale kundle to jeszcze nie problem. Najgorsze są
gryzonie. Tysiące, może miliony wściekłych, dzikich gryzoni. Naprawdę trzeba uważać,
kiedy siÄ™ mieszka na wsi.
 To co ja mam zrobić z tymi wściekłymi psami?
 Ma pani chyba pistolet? Niech je pani zastrzeli.
 Mam strzelać do kundli?
 Uważam, że to konieczne.
 Ja nie umiem, nie trafiÄ™, nie mogÄ™. Señor Rocha, ja mam metr pięćdziesiÄ…t i raptem 9
naboi. Jak ja mam zabić siedem wściekłych kundli.
 Musi pani. Nikt tego za paniÄ… nie zrobi.
Pozostało w miarę możliwości pilnować, żeby sznaucery nie odchodziły zbyt daleko od
domu i mieć nadzieję, że nic im się nie stanie.
45
We wtorek po Wielkanocy Susana wybrała się do Mexico. W ciągu dnia załatwiała nudne
formalności, zjadła dobry obiad, odwiedziła rodzinę. Wieczorem poszła z przyjaciółką na
wernisaż wystawy polskiego lnu w jednym z najelegantszych hoteli Mexico. Sala wystawowa
była pełna eleganckich gości. Artyści, dyplomaci, politycy, intelektualiści. Wytworni
kelnerzy. Modne drinki. Dość dobre jedzenie. Po przeżyciach ostatniego tygodnia Susana z
przyjemnością zanurzyła się w atmosferze kosmopolitycznego snobizmu, rozmawiała o
niczym, ściskała nieznane dłonie i wymieniała nic nie znaczące uśmiechy. Nareszcie, choć
przez chwilę nie miała obowiązków, nikt niczego od niej nie oczekiwał i nic jej nie groziło.
Po jakichś dwóch godzinach pierwsi goście zaczęli wychodzić. Susana wolała zostać. Dawno
nie przeżyła takich beztroskich godzin. Nagle przy wejściu coś się zakotłowało. Wrócili
goście, którzy wyszli przed chwilą. Panie bez biżuterii. Panowie bez portfeli. Potwornie
zdenerwowani próbowali wezwać telefonicznie policję. Jeden przez drugiego opowiadali
teraz, jak przed samym wejściem ograbiła ich grupa wyrostków uzbrojonych w noże.
Podobno z odległości kilkudziesięciu metrów całemu zajściu spokojnie przyglądało się dwóch
policjantów.
Teraz już nikt nie chciał z wernisażu wychodzić. Nikt poza Suzaną.
Miała tego dosyć. Dosyć nieustannego napięcia i ciągłego strachu. Dosyć życia, którego
rytm dyktuje obawa przed agresją, i dosyć zachowywania się tak, żeby zmniejszyć
niebezpieczeństwo czyhające zawsze i zewsząd. Wyciągnęła z torebki finkę z
dwunastocentymetrowym ostrzem, którą Sławomir kupił jej kiedyś w Krakowie i którą odtąd
nosiła przy sobie jak talizman. Włożyła torebkę pod ramię, wzięła przyjaciółkę za rękę i
zdecydowanym krokiem ruszyła do wyjścia.
W jednej dłoni ściskała dłoń przyjaciółki, a w drugiej rękojeść noża. Przed hotelem
rzeczywiście stała grupa zle wyglądających wyrostków. Na widok dwóch kobiet zrobili parę
kroków do przodu, ale zatrzymali się, gdy Susana poruszyła dłoń z błyszczącą w ciemności
finką. Przez chwilę żałowała, że nie wzięła colta, ale po pierwsze był przecież potrzebny do
obrony rancho, a po drugie i tak nie miała dość siły, by go zarepetować. Zacisnęła zęby, gdy
mijała wyrostków patrząc im prosto w twarze. %7ładen nie drgnął ani nie powiedział słowa.
Ruszyli za nimi dopiero, kiedy weszły do niewielkiego parku, po drugiej stronie którego
zostawiły samochód. Szepcąc coś między sobą szli tak przez chwilę parę metrów za nią.
Kiedy nagle stanęła i się odwróciła, oni także stanęli, ale gdy znów ruszyła, głośno coś
przygadując zawrócili pod hotel.
Tę noc spędziła u przyjaciółki w Mexico. O świcie wróciła do swojej Epifanii. Biorąc
poranny prysznic w przyziemiu Casa Grande zastanawiała się, czy powinna martwić
Sławomira opowiadaniem o tym, co zaszło poprzedniego wieczora. Zdecydowała się dopiero,
kiedy przy śniadaniu w ostrym porannym słońcu zobaczyła jego twarz na tle ich ukochanego
wilanowskiego kominka  bladą, pooraną, potwornie zmęczoną nocnymi wartami,
nieustannym czuwaniem, ciągłym niepokojem. Wtedy pomyślała, że już w żaden sposób nie
może zapewnić mężowi bezpieczeństwa.
 Chcesz wyjechać?  zapytał, kiedy skończyła mówić, bo zdał sobie sprawę, że długo już
tak nie pociągną. A zresztą: po co mieli ciągnąć.
46
A więc, panie Mrożek, Meksyk to jeszcze nie
koniec. I co dalej? Co dalej? Wie pan już, co dalej?
 Taak, Sławomir!  krzyknęła  Natychmiast!
 Do Francji czy do Krakowa?
 Pewnie, że do Krakowa.
 To jedzmy do Krakowa.
Oboje poczuli niewypowiedzianÄ… ulgÄ™.
Sławomir wstał od stołu. Na kamizelkę z dwoma tuzinami kieszeni naciągnął swoją
ulubioną, mocno sfatygowaną zieloną wojskową kurtkę, założył równie ulubiony i
sfatygowany płócienny biały kapelusz, za pasek  jak zawsze, od kiedy pojawił się tajemniczy
samochód  wsunął załadowanego colta model combat commander i jak co dzień rano ruszył
do swojej La Torre otoczony przez sforę żądnych przygody sznaucerów.
Gdy wszedł do pracowni, właśnie minęła dziesiąta. W Polsce siedemnasta. Wykręcił
numer przyjaciół w Krakowie.
 Mówi Mrożek. Wracamy.
 Na ile przyjeżdżacie?
 Wracamy na stałe!
Dopiero teraz, gdy decyzja ostatecznie zapadła i została innym formalnie
zakomunikowana, znów usłyszał ten głos, który kiedyś przez lata stale mu towarzyszył i tyle
razy, bez pardonu miotał go po świecie. Był to głos Kudłatego. Już nie tak wyrazisty ani nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • domowewypieki.keep.pl