[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wróżki miały podcięte skrzydła. Był wyczerpanym wędrowcem z gardłem jak podeszwa,
spalonym na popiół. Przepełniała go udręka. Podążał za osamotnionym, mozolnym snem,
który mógł się całkowicie rozwiać w przebudzeniu wywołanym tragicznym końcem jednego
Kalebana.
Przytłaczała go wizja straszliwego żniwa, które mogła przynieść śmierć Kalebana.
Uświadamiało mu to, jakim był pyłkiem w materii wszechświata, obdzierało z resztek radości
życia. W tej kolosalnej pożodze jego śmierć byłaby jak jeden samotny trzask płonącej gałązki.
McKie potrząsnął głową, odpędzając takie myśli. Strach mógł go pozbawić całego
rozsądku. Na to sobie nie mógł pozwolić.
Jednego był pewny, słońce zbliżało się do zachodu. Od kiedy wyruszył w tę
idiotyczną drogę, opadło znacznie bliżej horyzontu.
Co, do diabła, znaczyło to cholerne dudnienie? Oblewało go, jakby unoszone na
falach gorąca, monotonne, nieustanne. W jego takt zaczynało mu pulsować w skroniach -
bum, bum, bum...
McKie zatrzymał się na grzbiecie wzniesienia. Poniżej niego rozciągała się rozległa,
płytka niecka, oczyszczona z zarośli. Pośrodku, kolczaste ogrodzenie otaczało około
dwudziestu stożkowatych, glinianych chatek z dachami pokrytymi trawą. Dym wydobywał
się krętymi wstęgami z otworów w dachach i z palenisk umieszczonych opodal niektórych
chat. Na trawiastym dnie niecki pasło się bydło, od czasu do czasu unosząc wielkie pyski
pełne zwisających jak rzadkie brody długich traw.
Stad pilnowali czarnoskórzy młodzieńcy dzwigający długie drągi. Grupy
czarnoskórych mężczyzn, kobiet i dzieci wykonywały najrozmaitsze czynności wewnątrz
otoczonej kolczastym płotem osady.
Widok ten dziwnie zaniepokoił McKie'ego, który miał wśród swoich przodków
Murzynów z planety Caoleh. Dotknął on jakiejś genetycznej pamięci, która zadrgała złym
rytmem. Gdzie we współczesnym świecie ludzie mogli być zdegradowani do życia w tak
prymitywnych warunkach? Rozciągająca się przed nim niecka wyglądała jak zdjęta z obrazka
w podręczniku o zamierzchłych czasach na planecie Ziemi.
Większość dzieci i niektórzy mężczyzni byli całkiem nadzy. Kobiety nosiły
spódniczki z trawy.
Czy mógł to być jakiś dziwny powrót do natury? McKie nie znał odpowiedzi na to
pytanie. Nagość sama w sobie mu szczególnie nie przeszkadzała, a jedynie ta kombinacja
nagości z prymitywizmem.
Wąska ścieżka wiodła w dół zagłębienia, przez otwór w kolczastym ogrodzeniu, by
wyjść drugą jego stroną, wspiąć się na przeciwległe wzgórze i w końcu zniknąć za jego
grzbietem.
McKie ruszył w dół. Miał nadzieję, że w wiosce znajdzie wodę.
Dudnienie dochodziło z wnętrza dużej chaty blisko środka osady. Tuż obok stała
dwukółka zaprzężona w cztery wielkie, rogate bestie.
Podchodząc, McKie przyglądał się dwukółce. Pomiędzy jej wysokimi burtami
piętrzyły się najrozmaitsze przedmioty - jakieś płaskie, deskowate sprzęty, bale jaskrawego
materiału, długie drągi zwieńczone ostrymi, metalowymi nasadkami.
Bębnienie ustało i McKie uświadomił sobie, że został zauważony. Dzieci rozproszyły
się z wrzaskiem wśród chat, wskazując go palcami. Dorośli odwracali się z powolną
godnością, przyglądając mu się z uwagą.
Nad całą wioską zapanowała dziwna cisza.
McKie wszedł przez otwór w ogrodzeniu. Pozbawione wyrazu czarne twarze obracały
się, śledząc jego przejście przez wioskę. Do nozdrzy dochodziły mu tale smrodu
przenikającego osadę - gnijącego mięsa, łajna, dymu, spalenizny, całe plejady kwaśnych,
ostrych zapachów, których pochodzenia wolał nie próbować się nawet domyślić.
Chmury czarnych owadów, ignorując leniwie oganiające je ogony, osiadały na
zaprzężonych do dwukółki zwierzętach.
Biały, rudobrody mężczyzna wyszedł z dużej chaty na spotkanie McKie'ego. Na
głowie nosił kapelusz z płaskim rondem, resztę jego stroju dopełniała zakurzona kurtka i
brązowe spodnie. W ręku trzymał bicz podobny do tego, który McKie widział już w obciętym
ramieniu Palenki w Arbuzie. Ten widok upewnił go. że znalazł się we właściwym miejscu.
Mężczyzna stał w drzwiach, świdrując McKie'ego parą złośliwych oczu - złowroga
postać o cienkich, zaciśniętych wargach widocznych spod rudej brody. Oderwał na chwilę
wzrok, tylko po ty by skinąć na kilku czarnych mężczyzn po lewej McKie'ego. Wykonał ręką
gest w kierunku dwukółki i z powrotem poświecił swoją uwagę zbliżającemu się agentowi.
Dwóch wysokich Murzynów podeszło do bestii zaprzężonych do wózka.
McKie przyjrzał się dokładniej zawartości wózka. Deskowate przedmioty były
rzezbione i malowane w dziwne wzory. Przypominały mu pancerze Palenków. Trochę niepo-
koił go sposób w jaki przyglądali mu się dwaj stojący przy wózku mężczyzni. Doświadczenie
ostrzegało go o ich wrogim nastawieniu. Zacisnął prawą dłoń na ukrytym w kieszeni
marynarki miotaczu. Widział i czuł przez skórę, jak czarnoskórzy mieszkańcy wioski otaczali
go od tyłu. Jego plecy wydawały mu się straszliwie nieosłonięte i narażone na
niebezpieczeństwo.
- Jestem Jorj X. McKie, Nadzwyczajny Sabotażysta - powiedział zatrzymując się
jakieś dziesięć kroków od rudobrodego mężczyzny. - A kto ty jesteś? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • domowewypieki.keep.pl