[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tylko nie tu!
- Chyba nie uszliśmy nawet pół wielkiej ligi? - wykrzyknął po chwili ze złością.
Tym razem don Bartholomeo nie potrzebował pomocy Mendeza. Był na swoim
gruncie.
- Więcej - oświadczył z przekonaniem - może i całą. A trzy ćwierci to już z całą
pewnością.
Ciemność poczęła rzednąć. Gdzieś ponad splecionymi gałęziami drzew wstawał
pierwszy brzask nowego dnia. Szli teraz razniej. Wkrótce przeprawili się przez rzekę.
Niewolnice, nawet te, które dotychczas szły o własnych siłach, zaczęły padać na twarz.
Tempo marszu osłabło jeszcze bardziej.
- Potrzebny jest postój - rzekł don Ximeno.
- %7ładnych postojów - zaprotestował gniewnie don Talavero. - Jeszcze tego brakowało!
Za tydzień nie dojdziemy do Betleem.
Don Bartholomeo, nie mogąc sam zdecydować, szukał, zgodnie ze zwyczajem,
rozstrzygnięcia u Mendeza.
- Postój w naszej sytuacji to rzecz wielce niewygodna - mruknął kontador - niestety
jednak - konieczna. Gdyby jeszcze nie niewolnicy! Musimy dostarczyć ich żywych na okręty.
- ZarzÄ…dzcie popas!
Mendez wydał stosowne rozkazy. Nie trzeba było ich powtarzać. Hasło do
odpoczynku powitali wszyscy westchnieniem ulgi. Kobiety leżały na trawie jak bezduszne
kłody. Tylko wodzowie wydawali się rześcy, jakby dopiero rozpoczyli marsz, choć w ich
nieruchomych twarzach malowało się przygnębienie a wzrok zastygł w wyrazie głuchej
rozpaczy.
Adelantado przez chwilę patrzył na nich, gdy tak siedzieli na piętach, sztywni i bez
ruchu.
- Twardy lud.
- Twardy jak krzemień - przyznał z powagą Mendez. - Tym gorzej dla nas. Niełatwo
przyjdzie ich złamać.
- Gdyby nie oni, dawno bylibyśmy już w Betleem. Mendez rozłożył ręce.
- Cóż począć? Po nich przecieżeśmy wyruszyli.
- Prawda. Jeno że brata niechybnie zżera niepokój. Nie wie, co z nami.
Mendez również usiadł. Ale w jego postawie było coś, co przypominało sprężonego
do skoku drapieżcę.
- Na to znalazłaby się rada - oznajmił po krótkim namyśle.
- Jaka? - ożywił się adelantado.
- Posłańcy.
- Posłańcy - potrząsnął głową - łatwo rzec. Kto jednak zgodzi się pójść w pojedynkę
czy choćby samowtór? Kraj nieznany, a do tego jeszcze Indiosi czyhający gdzieś w pobliżu...
- Wyznaczyłbym dziesięciu ludzi. Słyszycie, jak huczy morze? Jesteśmy już blisko.
Pójdą brzegiem. Takiego oddziału Indiosi chyba nie zaczepią.
Adelantado zastanowił się.
- Sądzicie, że będą bezpieczni? Dziesięciu - niewielka to siła.
- Dziesięć arkebuzów, dziesięć szpad. Przypuszczam, że dojdą do Betleem.
- Zgadzam się - powiedział adelantado.
Mendez podszedł do gromadki escuderos, wyjaśniając, w czym rzecz. - Kto na
ochotnika?
Chwila wahania. Potem wstał Juan Scanzi.
- Pójdę.
- Dobrze. Kto jeszcze?
Z kolei podniósł się Rollejo. Po nim Garcia. Jego rozumowanie było proste. Indiosi
pragną odbić swych wodzów. A zatem im dalej od niewolników, tym bezpieczniej.
Mendez przyjrzał się torbie obciągającej aguchettę Garcii.
- Jakoś wam mocno przybyło ładunków?
Garcia otworzył usta i zapomniał je zamknąć. Santa Madonna! Fortunę w mgnieniu
oka diabli wezmą! Wszystko, aż do ostatniego okrucha, spocznie w sepecie kapitana de
Porras.
Ale Mendez machnął ręką. Nie miał zamiaru popierać królewskiego notara.
- Kto następny?
Zgłosili się niemal wszyscy. Wybrał tych, którzy wydawali się najmniej zmęczeni.
- Jeśli zajdziecie przed południem, po dwieście marawedów na głowę - oświadczył
adelantado.
Opatrzyli broń i ruszyli wyciągniętym kłusem.
NIE BDZIE SPOKOJU W BETLEEM
W pierwszej chwili pojawienie się ich na skraju osady wywołało istną panikę.
Wypadli z gęstwy goniąc co tchu. Twarze umęczone i zapadnięte. Oczy błędne. Odzież w
strzępach. Wymachiwali rękoma, łykając spazmatycznie powietrze szeroko rozwartymi
ustami.
- Już po nas! - pobiegło z ust do ust.
- Indiosi wymordowali cały oddział! I adelantado zginął, i Mendez, i hidalgos!
Wróciły żałosne niedobitki! Jeno dziesięciu.
Biegli ku nim ze wszystkich stron.
- Pojmaliśmy samego Kibiana i wszystkich co ważniejszych wodzów - posłańcy
wreszcie odzyskali głos - oddział ciągnie za nami! Adelantado posłał nas do admirała!
Panika przemieniła się w radość. Wiwatowano, huknęły wystrzały, posłańcy, ściskani
i poklepywani, nie mogli postąpić ni kroku.
- Płyniemy na Kapitanów - zawołał Rollejo. - Puśćcie nas teraz.
Popłynęli. Nagabywano ich przez całą drogę, każdy był ciekaw szczegółów. Opędzali
siÄ™.
- Pózniej!
Kolumb, usłyszawszy hałas, wybiegł ze swej toldilli. Czekał na posłańców przy
burcie.
- Co przynosicie?
Powiedzieli. Admirał uniósł ramiona. - - Chwała Zwiętej Trójcy! Rzucił im sztukę
złota.
- Za dobrą nowinę. Do podziału!
*
W toldilli na Santiago de Palos bracia de Porras rozważali sytuację.
- Kibian, wszyscy ważniejsi wodzowie! Ich rodziny! A więc i ludy tych ziem w jego
rękach!
Kapitan Francesco ukrył twarz w dłoniach.
- W jego rękach - powtórzył jak echo. Don Diego trwał w bezruchu.
- On teraz panem - zawołał Francesco. - On! Nasze starania poszły na marne!
Zakonotuje je sobie dobrze w pamięci!
- Zakonotuje. I jeśli to będzie w jego mocy, odpłaci - rzekł ponuro notariusz.
- Jeśli będzie w jego mocy? - zdumiał się Francesco.
- Cóż, ten człowiek dogasa - mówił w zamyśleniu notariusz.
- To widać od pierwszego wejrzenia. Jeszcze jakiś rok, dwa... Potem, niezależnie od
tego, w jaki sposób potoczą się zdarzenia, tu, czy gdzie indziej - przeminie. Królestwo zaś
Hiszpanii, - pozostanie na wieki.
*
Quintarro opuścił plecioną matę, zasłaniającą drzwi. Pragnął być sam. Sam ze swymi
myślami. Nie były to wesołe myśli. Rollejo i Garcia opowiedzieli mu wszystko. A więc
znowu krew, znowu gwałt i przemoc. Zmierć w tym kraju szła w trop za oddziałami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Odnośniki
- Start
- Dolega Mostowicz Tadeusz Kiwony
- Frederik Pohl The Siege of Eternity
- Forsvarssjefens rusm
- Zatrute Âźródła Unii Europejskiej
- Drozowski Jezyk asembler dla kazdego
- Nighte, Scarlett My Lover, My Dom
- Darcy Emma Zachód sśÂ‚ośÂ„ca na Santorini
- 52 skuteczne psychorady
- angielski_podstawowy_tematyczny
- D254. Buck Carole NiezwykśÂ‚a propozycja
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- zipek123.pev.pl