[ Pobierz całość w formacie PDF ]

To wojownicy Olikuta, ukryci wśród złomów sąsiadującego cypla, dali się wrogom we znaki
i odparli atak.
W czasie tych działań cały obóz zdołał wymknąć się i zniknąć w głębi Canyon
Creeku. Ów wÄ…wóz byÅ‚ niezmiernie dÅ‚ugi i gÅ‚Ä™boki, o Å›cianach niemalże prostopadÅ‚ych.
Wiele mil ciągnęła się ta mroczna czeluść; była ponura, ale przecież nam przyjazna; w
pewnym miejscu obydwie ściany tak się zbliżały do siebie, że tworzyły szczelinę nie szerszą
niż cztery idące kupą konie. Tu wodzowie postanowili zalać Sturgisowi sadła za skórę.
Tymczasem u ujścia Canyon Creeku do doliny Yellowstone strzelanina nadal trwała.
Wojownicy, przemyślnie rozmieszczeni na stokach z powodzeniem powstrzymywali napór
czterokrotnie liczniejszego przeciwnika. Nie dopuścili go do Canyon Creeku.
Nadszedł wieczór pracowitego dnia, a wraz z zapadnięciem mroku ustały strzały z
obydwóch stron. Nocną ciszę przerywały tylko skomlenia kujotów i wycie wilków leśnych,
tej nocy zapalczywsze niż zazwyczaj. Skoro tylko ciemności pokryły przyrodę,
wyśliznęliśmy się ze stanowisk na cyplach i podążyli Canyon Creekiem za obozem.
Mieliśmy tylko dwóch rannych, a także i straty żołnierzy były znikome: zaledwie
trzech poległych. Za to koni padło tego dnia mnóstwo.
Dopiero z nadejściem dnia Długie Noże odkryli naszą nieobecność i ruszyli w pogoń
za nami. Ale na nic się nie zdała. Dojechawszy do wąskiego przejścia w kanionie, ujrzeli je
srogo zatarasowane głazami i skalnym złomem. Nie warto im było godzinami usuwać zapory
ani, wracając, szukać na gwałt innej drogi do nas: zbyt daleko wyprzedziliśmy możliwy
pościg.
Był to świeży żer dla opozycyjnej prasy wschodnich Stanów, zjadliwie chichocącej w
artykułach, że szczwany lis indiański znowu wystrychnął na dudka pułkownika Sturgisa,
pomimo że ten był sławnym pogromcą Apaczów, Komanczów i Kiowów.
23. HANIEBNA ZDRADA
Pokrzepieni na duchu opuściliśmy Canyon Creek. Dążyliśmy wciąż na północ, ku
upragnionej Missouri. Wokół nas rozpościerała się i, raczej dokuczliwa preria, poszarpana
licznymi wądołami. Tu i ówdzie natykaliśmy się na płytkie potoki, których brzegi porastały
różne krzewy i kępy topoli. Okolica sprawiała niezbyt przyjemne dla oka wrażenie; a
pomimo to - choć przytłoczeni zmęczeniem - jakoś razniej teraz jechaliśmy. Wróg został
daleko w tyle, i wiedzieliśmy także o czymś równie krzepiącym:, że oto po raz pierwszy w tej
wojnie wkroczyliśmy do kraju ludzi przyjaznych nam, Nezpersom. Tu przecież rozciągały się
łowiska Indian Wron, z którymi od niepamiętnych czasów łączyły nas przyjacielskie
stosunki. Nie dalej jak trzy lata temu nasz wódz Zwierciadło zyskał sobie ich szczególną
wdzięczność, gdy na czele swych ludzi, nie bacząc na niebezpieczeństwo, odparł atak
wrogich Sjuksów na obóz Wron; w tym obozie znajdowali się wyłącznie starcy, kobiety i
dzieci, wojownicy bowiem udali się na wyprawę myśliwską. Wdzięczni wodzowie Wron
zapewniali wtenczas Zwierciadło, że i on może liczyć na ich pomoc, jeśli tylko kiedykolwiek
będzie jej potrzebował.
A kiedyż bardziej wyglądaliśmy pomocy, i Zwierciadło, i my wszyscy - jak nie teraz?
Atoli Czarny Jastrząb pozwolił sobie na kąśliwą uwagę, że w biedzie poznaje się, co
warte takie zapewnienia, i dodał, że dwa dni temu na własne oczy widział myszkujących za
nami zwiadowców ze szczepu Wron na usługach pułkownika Sturgisa.
Słysząc jego słowa, wódz Zwierciadło wyraznie się obruszył i fuknął:
- Czarny Jastrząb jest widocznie jeszcze za mało doświadczony, by wiedzieć, że są
pewne święte zasady, których prawy Indianin nigdy nie złamie!
- A tamci zwiadowcy? - nie ustępował Czarny Jastrząb.
- Bywa, że w plemieniu znajdą się zdrajcy, gotowi zaprzeć się swego narodu. Ale to
są jednostki, nikczemne wyjątki. Znam wielu wodzów wśród Wron i przykro mi, że
ktokolwiek mógłby podejrzewać ich o brak prawości!
I Zwierciadło patrzył na Czarnego Jastrzębia chmurnym okiem. Także my wszyscy,
którzyśmy byli przy tej rozmowie, koso na niego spoglądaliśmy, słuszność przyznając
wodzowi. Któż z nas nie słyszał o zdrajcach? Nawet u Nezpersów nie brakło
sprzedawczyków gotowych za kilka dolarów wysługiwać się białym. Przeniewiercy jednak
nie decydowali przecież o całości plemienia.
Noc spędziliśmy nad Moose Creek. Rankiem następnego dnia, po zwinięciu obozu i
wyruszeniu w dalszą wędrówkę, wojownicy rozproszyli się na wszystkie strony w
poszukiwaniu zwierzyny łownej. W pobliżu rodzin, jako straż tylna, została tylko nasza
piętnastka z Olikutem, Czarnym Jastrzębiem, Swawolnym Wiatrem, mną i innymi
wojownikami.
Podążaliśmy lekkim truchtem wśród porannej mgły zalegającej prerię.
Niespodziewanie za nami, w odległości trzech lotów strzały, wynurzyło się kilkunastu
obcych Indian. Zatrzymawszy konie, zdziwieni patrzeliśmy na przybyszów, którzy powoli do
nas się zbliżali. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • domowewypieki.keep.pl