[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Wątpię. Płyną z północy, więc nie mogą nic o nas wiedzieć. Być może zatrzymają się tu z
jakiegoś powodu i będziemy musieli się ukryć najlepiej jak umiemy. Jednak myślę, że to
piracka lub hyrkańska galera powracająca z wyprawy. W takim wypadku raczej się tu nie
zatrzymają. Nie możemy wypłynąć w morze dopóki nie znikną nam z oczu, bo przypływają z
tego kierunku, w jakim zamierzamy się udać. Z pewnością miną wyspę w nocy i o świcie
będziemy mogli wyruszyć w drogę.
A więc mamy tu spędzić noc? powiedziała z trwogą.
Tak będzie bezpieczniej.
Zatem śpijmy tu, wśród skał nalegała.
Potrząsnął głową, patrząc na karłowate drzewka i rozciągający się w dole gąszcz zieleni,
zdającej się wyciągać liściaste macki ku urwistemu zboczu.
Tu jest zbyt wiele drzew. Będziemy spać w ruinach. Dziewczyna wydała okrzyk protestu.
Nikt nas tam nie będzie niepokoił uspokajał ją Conan. Ktokolwiek rzucił w nas tym głazem,
nie poszedł za nami, kiedy wyszliśmy z lasu. Nie zauważyłem też żadnych śladów, które by
świadczyły, że w ruinach kryją się jakieś dzikie bestie. Ponadto masz delikatną skórę i jesteś
przyzwyczajona spać pod dachem, wśród wygód. Ja mógłbym równie dobrze spać nago na
śniegu, ale ty rozchorowałabyś się od zimna, gdybyś musiała spędzić noc pod gołym niebem.
Oliwia przystała na to niechętnie. W milczeniu zeszli na dół, przeszli przez płaskowyż i znów
zbliżyli się do ponurych, stoczonych przez czas ruin. Słońce niknęło już za krawędzią
płaskowyżu. Na pobliskich drzewach znalezli owoce, które stały się ich posiłkiem, służąc za
jedzenie i picie.
Południowa noc zapadła bardzo szybko, zapełniając granatowe niebo białymi gwiazdami.
Conan wszedł w ruiny ciągnąc za sobą niechętnie idącą dziewczynę. Oliwia drżała patrząc na
czarne sylwetki stojące nieruchomo między kolumnami. W ciemnościach ledwie rozjaśnianych
nikłym blaskiem gwiazd nie mogła dostrzec ich twarzy, jednak wyczuwała ich oczekiwanie
oczekiwanie trwajÄ…ce od niezliczonych stuleci.
Conan przyniósł wielkie naręcze pokrytych gęsto liśćmi gałęzi. Rzucił je na stos tworząc
wygodne posłanie dla Oliwii. Położyła się na nim z uczuciem, że kładzie się na spoczynek w
kłębowisku żmij.
Cymmerianin nie podzielał jej obaw. Siadł obok opierając się plecami o filar i kładąc na
kolanach obnażony miecz. Oczy barbarzyńcy błyszczały w mroku jak tygrysie ślepia.
Zpij, dziewczyno rzekł. Ja śpię czujnie jak wilk. Nikt nie zdoła tu wejść tak, żeby mnie nie
obudzić.
Oliwia nie odpowiedziała. Ze swego posłania obserwowała ukradkiem nieruchomą postać
towarzysza, niewyraznie majaczÄ…cÄ… w mroku.
Jakie to dziwne, podróżować z barbarzyńcą; być pod opieką i ochroną jednego z tych ludzi,
którymi straszono ją w dzieciństwie!
Należał do dzikiego ludu, posępnego i tajemniczego. Każdy jego ruch zdradzał
pokrewieństwo z dziczą; w posępnych oczach tlił się płomyk szaleństwa. A jednak nie zrobił jej
krzywdy, podczas gdy jej najgorszym ciemięzcą okazał się człowiek powszechnie uważany za
cywilizowanego. Ogarnęło ją rozkoszne znużenie; wyciągnęła się wygodnie i zapadając w
miękką otchłań snu pomyślała jeszcze o silnych rękach Cymmerianina obejmujących jej smukłe
ramiona.
2
Oliwia spała. We śnie czuła czające się wokół zło, pełznące bezszelestnie niczym żmija wśród
różanych krzewów. Strzępy snu składały się na jakąś dziwną, egzotyczną całość, aż wreszcie
wykrystalizowały się w przerażającą scenę rozgrywającą się wśród cyklopowych murów i
kolumn.
Ujrzała wielką salę, której wyniosły strop podtrzymywały rzędy kamiennych kolumn
ciągnących się równymi szeregami wzdłuż ścian. Wśród tych kolumn z trzepotem przelatywały
szkarłatno zielone papugi i tłoczyli się czarnoskórzy wojownicy o orlich rysach. Nie byli
Negrami; ani ich twarze, ani szaty czy broń nie przypominały niczego spotykanego na tym
świecie.
Cisnęli się wokół kogoś przywiązanego do filara; szczupłego młodzieńca o jasnej skórze i z
chmurą złotych loków spadających na alabastrowe czoło. Jego uroda także nie była urodą
człowieka przypominał raczej wyrzezbionego w marmurze i ożywionego boga.
Czarni wojownicy drwili i szydzili z niego w swym dziwnym języku. Jego gibkie, nagie ciało
prężyło się pod okrutnymi ciosami. Krew ciekła po białych udach i pryskała na gładką posadzkę.
Sala rozbrzmiewała krzykami ofiary; nagle złotowłosy podniósł głowę ku niebu i krzyknął coś
przerazliwie. Cios sztyletu zamknął mu usta, jasna głowa opadła na piersi.
Jakby w odpowiedzi na ten rozpaczliwy okrzyk rozległ się grzmot kół niebiańskiego rydwanu i
przed mordercami zmaterializowała się nowa postać. Przybysz był mężczyzną, jednak jego
twarz była tak nieludzko piękna, że nie mogła należeć do śmiertelnika. Jego rysy zdradzały
wyrazne podobieństwo do twarzy młodzieńca, który bez życia wisiał w więzach, jednak
brakowało mu odrobiny człowieczeństwa łagodzącej nieruchome piękno boskiego oblicza.
Czarni cofnęli się przed nim ze zgrozą. Przybysz podniósł dłoń i przemówił; głęboki, melodyjny
głos odbił się echem wśród milczących kolumn. Czarni wojownicy cofali się przed nim jak w
transie, aż stanęli w równych szeregach pod ścianami. Wtedy z ust mściciela wydobył się
straszliwy przyśpiew i rozkaz:
 Yagkoolan yok, tha, xuthalla!
Pod uderzeniem tego okropnego zaklęcia czarne postacie zesztywniały i zastygły. Ich ciała
zamarły w dziwnych pozach i skamieniały. Przybysz chwycił bezwładne ciało młodzieńca i
natychmiast pętające je łańcuchy pękły z trzaskiem. Odszedł trzymając ciało w ramionach, lecz
przedtem odwrócił się jeszcze raz i obrzuciwszy spojrzeniem rzędy nieruchomych, czarnych
figur wskazał palcem błyszczący na niebie księżyc. A milczące, hebanowe posągi, które przed
chwilą były żywymi ludzmi, zrozumiały...
Oliwia zbudziła się zlana zimnym potem i uniosła się na swoim posłaniu z gałęzi. Serce waliło jej
jak młotem. Niespokojnie rozejrzała się wokół. Conan spał pod swoim filarem z głową
opuszczoną na piersi. Przez dziury w ścianach i suficie sączył się srebrzysty blask księżyca;
długie strzały jasnych promieni ślizgały się po zakurzonej posadzce. Dziewczyna widziała
niewyrazne sylwetki posągów czarnych, czekających w bezruchu. Walcząc z ogarniającym ją
przerażeniem ujrzała, że blade światło sięga kolumn i stojących między nimi posągów.
Ale co to? Dostrzegła jakiś ruch w miejscu, gdzie padły promienie księżyca. Zesztywniała ze
zgrozy, dojrzała oznaki życia tam, gdzie powinna być tylko martwota kamienia; lekkie drżenie,
kurczenie się i prostowanie hebanowych kończyn...
Oliwia krzyknęła przerazliwie, budząc śpiącego barbarzyńcę. Conan zerwał się na równe nogi,
błyskając wzniesionym do ciosu mieczem.
Posągi! Posągi! O mój Boże, one ożyły!  wybełkotała dziewczyna i skoczywszy do wyrwy w
ścianie przedarła się przez zarastające otwór pnącza i wypadła na zewnątrz. Biegła na oślep
przed siebie, dopóki nie zatrzymała jej silna dłoń zaciskająca się na jej ramieniu. Oliwia
wrzasnęła okropnie i zaczęła się rozpaczliwie szamotać, dopóki uspokajający głos barbarzyńcy
nie przedarł się przez opary odbierającego zmysły przerażenia. Conan spoglądał
na niÄ… z bezgranicznym zdziwieniem.
Na Croma, co się z tobą dzieje? zapytał.  Miałaś zły sen?
Jego głos zdał się jej nierzeczywisty i daleki. Ze szlochem zarzuciła mu ręce na szyję i
przywarła doń kurczowo, łkając rozpaczliwie.
Gdzie oni są? Nie gonią nas? spytała gorączkowo.
Nikt nas nie gonił odparł barbarzyńca. Dziewczyna rozejrzała się lękliwie, nie puszczając
jego szyi. Uciekając na oślep, zapędziła się aż na południowy kraniec płaskowyżu. Nieco dalej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • domowewypieki.keep.pl