[ Pobierz całość w formacie PDF ]

osadzających się przez dekady i wieki. Od czasu do czasu Andy rozdawał swoje kamienie i
rzezby, żeby zrobić miejsce na następne. Ja chyba dostałem ich najwięcej - włącznie z
kamykami wyglądającymi jak spinki, miałem ich pięć. Ponadto była jeszcze jedna z tych
rzezb z miki, o jakich wam mówiłem, starannie uformowana w postać oszczepnika, oraz dwa
zlepieńce, których wypolerowane do gładkości przekroje ukazywały wszystkie kolejne
warstwy. Nadal je mam, często się im przyglądam i rozmyślam o tym. czego może dokonać
człowiek, jeśli ma dość czasu i silnej woli.
Tak więc, przynajmniej pozornie, wszystko było jak dawniej. Jeżeli Norton chciał
złamać Andy'ego, tak jak groził, musiałby zajrzeć głębiej, żeby dostrzec tę zmianę. Gdyby się
zorientował, jak bardzo Andy się zmienił, sądzę, że byłby zadowolony z tych czterech lat,
jakie upłynęły od ich starcia.
Powiedział Andy'emu, że ten przechadza się po dziedzińcu, jakby był na przyjęciu.
Nie ująłbym tego w ten sposób, ale rozumiem, co miał na myśli. Chodziło o to, o czym już
mówiłem, że Andy zdawał się nosić niewidzialny płaszcz wolności i nigdy nie przyjął
więziennej mentalności. Jego oczy nie nabrały tego tępego wyrazu. Nie chodził tak, jak ludzie
wracający po całym dniu pracy do cel na kolejną nie kończącą się noc - powłóczący nogami,
zgarbieni. Andy trzymał się prosto i szedł raznym krokiem, jakby wracał do domu na
smaczny posiłek i spotkanie z miłą kobietą, a nie do pozbawionej smaku sałatki warzywnej,
tłuczonych ziemniaków oraz kawałka czy dwóch tego tłustego, obrzydliwego czegoś, co
większość więzniów nazywała zagadkowym mięsem... i zdjęcia Raquel Welch na ścianie.
Jednak w ciągu tych czterech lat, chociaż nie upodobnił się do innych, Andy stał się
milczący, zamyślony i posępny. I kto mógłby go o to winić? Tak więc może dyrektor Norton
był zadowolony... przynajmniej przez jakiś czas.
Dobry humor wrócił mu podczas Pucharu Zwiata w tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątym siódmym. Był to wspaniały rok: Red Sox wygrali proporczyk, zamiast zająć
dziewiąte miejsce, jak przewidywali bukmacherzy z Vegas. Kiedy tak się stało - kiedy
zdobyli proporczyk ligi amerykańskiej - w całym więzieniu zawrzało. Wszyscy poczuli, że
skoro drużyna przezywana  Dead Sox mogła wrócić do życia, to każdy może tego dokonać.
Teraz nie potrafię wyjaśnić tego uczucia, zapewne tak samo jak były beatlesomaniak nie
zdoła wytłumaczyć tamtego szaleństwa. Jednak tak było. Każde radio w więzieniu nadawało
transmisje z meczów Red Sox. Zapanowała rozpacz, gdy stracili dwa punkty pod koniec
meczu z Cleveland i radosna euforia, gdy Rico Petrocelli wykonał wspaniały rzut, niweczący
przewagę przeciwników. Potem znów rozpacz, gdy Lonborg został pokonany w siódmym
meczu Pucharu, co przyniosło kres marzeń tuż przed ich spełnieniem. Norton był pewnie
bezgranicznie szczęśliwy, ten skurwysyn. Lubił swoich więzniów w workach pokutnych i z
głowami posypanymi popiołem.
Jednak Andy nie pogrążył się znów w depresji. Może dlatego, że i tak nie był
zagorzałym kibicem. Mimo to najwidoczniej udzielił mu się ogólny dobry nastrój, który nie
opuścił go po ostatnim pucharowym meczu. Wyjął z szafy ten niewidzialny płaszcz i znów go
nałożył.
Pamiętam jeden jasny, słoneczny jesienny dzień pod sam koniec pazdziernika, parę
tygodni przed zakończeniem Pucharu Zwiata. Musiała to być niedziela, ponieważ na
dziedzińcu było pełno więzniów odbywających  tygodniowy spacerek - rzucających frisbee,
grających w piłkę, handlujących miedzy sobą. Inni siedzieli przy długim stole w sali
odwiedzin, pod czujnym wzrokiem strażników rozmawiając z bliskimi, paląc papierosy,
opowiadając drobne kłamstewka, odbierając zrewidowane paczki.
Andy przykucnął po indiańsku pod ścianą, trzymając w dłoniach dwa małe kamyki,
twarzą zwrócony do słońca. Było zadziwiająco ciepłe to słońce jak na tak pózną porę roku.
- Cześć, Rudy! - zawołał. - Chodz i usiądz na chwilę.
Tak zrobiłem.
- Chcesz go? - zapytał i podał mi jedną z tych dwóch starannie oszlifowanych
 tysiącletnich kanapek , o jakich niedawno wam mówiłem.
- Pewnie - odparłem. - Jest bardzo ładny. Dziękuję.
Wzruszył ramionami i zmienił temat.
- W przyszłym roku czeka cię okrągła rocznica.
Skinąłem głową. W przyszłym roku miało mi minąć trzydzieści lat odsiadki.
Sześćdziesiąt procent mojego życia spędziłem w więzieniu stanowym Shawshank.
- Sądzisz, że kiedyś wyjdziesz?
- Jasne. Gdy będę miał długą brodę i nierówno pod sufitem.
Uśmiechnął się lekko i znów obrócił twarz do słońca, zamykając oczy.
- Jak miło.
- Myślę, że tak jest zawsze, kiedy wiesz, że wkrótce znów nadejdzie ta cholerna zima.
Kiwnął głową i milczeliśmy przez jakiś czas.
- Gdy stąd wyjdę - rzekł w końcu Andy - udam się tam, gdzie zawsze jest ciepło.
Mówił z taką spokojną pewnością siebie, że pomyślałbyś, iż został mu tylko miesiąc
czy dwa odsiadki.
- Wiesz dokÄ…d pojadÄ™, Rudy?
- Nie.
- Do Zihuatanejo - wyjaśnił, miękko i melodyjnie wymawiając to słowo. -To w
Meksyku. Niewielka mieścina jakieś dwadzieścia mil od Playa Azul i meksykańskiej
autostrady trzydzieści siedem. Sto mil na pomocny zachód od Acapulco, na brzegu Oceanu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • domowewypieki.keep.pl