[ Pobierz całość w formacie PDF ]

głowa: półświadome mlaśnięcie dało mi jakie takie pojęcie o zatęchłym universum wnętrza
mojej gęby, zamkniętej przez parę godzin. Nos co nieco zapchany. Grudki ropy w kącikach
oczu. Lewy kulas zesztywniały, prawa ręka nie moja: ścierpła.
Zdjąłem kask, gogle i rękawice. Wokół pulpity, przy nich amatorzy wirtualnych
odjazdów. Zabawa na całego. Rzeczywistość budowana wokół ciebie na bazie kompleksowej
analizy twoich najgłębiej skrywanych marzeń, fobii i apetytów. Fajnie było też popatrzeć na
tych ludzi. Facet na lewo, jeszcze w kasku, chyba właśnie przeżywał swoją prywatną ekstazę:
szczęki zaciśnięte, podrygujące mięśnie twarzy, palce wybijały na pulpicie mocno
synkopowane rytmy. Kobieta w średnim wieku, siedząca tuż koło mnie, pewnie właśnie
skończyła: błędny wzrok, usta rozchylone niemym pytaniem:  Gdzie ja jestem". Pewnie
wyglądałem tak samo.
Już jadąc tramwajem do domu wiedziałem, że ten seans w kinie wirtualnym w jakiś
sposób zmienił moje spojrzenie na życie. Nie mogłem zapomnieć tego niewiarygodnego
poczucia lekkości i miękkości. I nie mogłem z niego zrezygnować.
Kiedy otwierałem drzwi wejściowe do mojego mieszkania, zgrzyt klucza w zamku
poderwał z popołudniowej drzemki mojego psa Hektora. Zdążył coś wyczuć, zanim mnie
zobaczył. Nie rozdarł się jak stara szmata z radości, jak to miał w zwyczaju. Zatrzasnąłem za
sobą drzwi i stanąłem przed jego zdezorientowanym nosem. Zawarczał. Jednym skokiem
znalazłem się na szafie, zjeżyłem się, prychnąłem. Wydawało mu się, że prawie mnie dopadł.
Zlinił się teraz, przebierając łapami po drzwiach szafy. Za godzinę się zmęczy i uśnie. Wtedy
wyskoczę połazić po dachach. Na razie miło jest tak leżeć i patrzeć na tego cymbała, jak się
spala. Frajer.
Sosnowiec, 1-10 maj 1996
Konrad T. Lewandowski
Czas jest prędkością ruchu fali
poznawalności wzdłuż wymiaru
prostopadłego do trzech wymiarów
rzeczywistości fizycznej. Ponieważ nie
dostrzegamy tego czwartego wymiaru,
odbieramy samo wrażenie ruchu, czyli
przemijanie, następstwo chwil.
Jerzy Błyszko-Sażyński,
Teoria poznawalności, wydanie
pośmiertne, Warszawa A.D. 2016
Rydwan bogini Freyi
I znowu sukces. Kiedy po wypiciu porannej herbaty otworzyłem list od agenta, okazało się, że Metafizyka
chaosu została w Stanach zauważona, doceniona i obecnie robią trzeci dodruk. Trzy amerykańskie uniwersytety
już postanowiły zaprosić autora, czyli mnie - Tomasza Kobierskiego, niedoszłego magistra filozofii - z kilkoma
innymi uczelniami trwały negocjacje w tej sprawie. Agent szacował, że zaliczę ich co najmniej sześć i doradzał,
bym już zaczął trenować noszenie muszki.
Amerykanie i metafizyka! Pięćdziesiąt lat temu na takie zestawienie słów każdy koń pękłby ze śmiechu. I
to jeszcze na tamtejszych uniwersytetach, gdzie przez blisko wiek niepodzielnie królowało nawiedzone
lewactwo. Cóż, coś się widać zmieniło. Trzech ostatnich hippisów, w wieku stu piętnastu, stu szesnastu i stu
dwudziestu lat dogorywało właśnie pod namiotami tlenowymi. Nieco młodsi postmoderniści, wypychani
stopniowo z rad nadzorczych i naukowych, jeden po drugim grzęzli na emeryturach bądz schodzili z tego świata
w wyniku zakażenia szpitalnego po osiemdziesiątej którejś operacji plastycznej. To drugie dotyczyło głównie
postfeministek. Kończyła się pewna epoka.
A Nowe Zredniowiecze nabierało impetu. Po spontanicznej, ósmej wyprawie krzyżowej w obronie miejsc
świętych w Etiopii, nikt już nie miał wątpliwości, w jakim okresie historii żyjemy. Tylko Arabowie nie mogli
wyjść z osłupienia spowodowanego faktem, iż ośmielono się wypowiedzieć im świętą wojnę, a na dodatek
chrześcijańscy terroryści okazali się skuteczniejsi w podkładaniu bomb.
I oto ja: kandydat na największego teoretyka nowej epoki,  odnowiciel metafizyki", ani trochę nie
poczuwałem się do swej społecznej roli. Podliczyłem z grubsza spodziewane honoraria i wyszło, że otwierając tę
kopertę, zarobiłem na dwuletnie utrzymanie rodziny. Dzień pracy można było uznać za zakończony. Mogłem
teraz pobawić się z dziećmi albo iść na piwo. Ponieważ jednak Agnieszka odprowadziła już Irenkę do
przedszkola, a sama poszła do szkoły, natomiast Maria pakowała do wózka Jarogniewka i właśnie wyruszała do
parku, pozostawało tylko to drugie. Mogłem, rzecz jasna, iść na spacer z żoną i synem, ale doprawdy zupełnie
nie wiedziałem, co miałbym robić w towarzystwie niewiast z parkowego klubu matek z wózkami. I tak czułem
się wystarczająco głupio, będąc jedynym mężem, który nie musiał, jak Pan Bóg przykazał, tyrać cały dzień, by
zarobić godziwe pieniądze. Może gdyby Gniewko już chodził...
Może! Może...
Znowu oszukiwałem sam siebie. Chciałem zobaczyć Oktawie, ot co! Chrześcijański filozof, mąż i ojciec,
głowa rodziny, zakochany jak szczeniak nie we własnej żonie! Oczami duszy ujrzałem zastępy moich
czcigodnych poprzedników: świeckich, świętych, Doktorów Kościoła patrzących na mnie z głębokim
niesmakiem. Ze mnie taki był święty jak z kartofla granat - z daleka każdy by się pomylił.
Ożeniłem się bez miłości i miałem teraz za swoje. Piętnaście lat temu, zajęty użeraniem się z profesorami
potrafiącymi tylko jak papugi recytować Wittgensteina oraz antymetafizyczne tezy Koła Wiedeńskiego,
spławiany z redakcji czasopism fachowych, przez kumpli z roku traktowany jak przygłup, a wreszcie wywalony
ze studiów za odmowę napisania pracy magisterskiej na przydzielony temat (wybierać nie było w czym),
zapragnąłem, by przynajmniej jedna dziedzina mojego życia nie była pasmem nieustających kataklizmów. Nadto
dość miałem burzliwych romansów, trwających średnio około roku i rozgrywających się według ustalonego
schematu. Poślubiłem więc miłą, uległą dziewczynę tylko po to, by zyskać trochę spokoju i pewności. Nie
powiem, bardzo to mi się przydało. Mając gdzie wracać i spokojnie zebrać myśli, zacząłem wpychać światu w [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • domowewypieki.keep.pl